Scena rozgrywa się wieczorem na parterze restauracji Morskie Oko w Bukowinie Tatrzańskiej
Dwóch przepadających za sobą znajomych, wiedząc, że jeden z nich jutro rano wyjeżdża, próbuje porozumieć się w kwestii kolejnego spotkania.
– Grzegorz kiedy znów się zobaczymy?, pyta Krzysztof
– nie wiem, odpowiadam enigmatycznie. Nie masz mnie jeszcze dość?
– mam, ale, mógłbyś się znowu pojawić u nas, śmieje się ten dowcipniś.
– Krzyś, dam znać, mam jeszcze Camino do przejścia, nie wiem, na pewno wpadnę.
-Jeszcze dwie lampki proszę, tak, tego samego – zamawia Krzysztof – pełniący tu w restauracji rolę gospodarza.
– a może przyjedziesz na Tur de Pologne w sierpniu?
– zwariowałeś?
– to dobry pomysł, zapala się góral
– nie mam roweru, poza tym dawno nie jeździłem, odpowiadam
– sprzęt, to nie problem, zadzwonię do Piaseckiego lub do Wrocławia, załatwię Ci rower w dobrej cenie, zapewnia mnie współorganizator wyścigu
– sam mogę zadzwonić do Lecha, chory jesteś!
– byłeś na TDP?
– nie
– fajna impreza, mówię Ci
– nie dam rady, jeszcze rowerem po górach!, parę lat minęło kiedy ostatni raz jeździłem kolarzówką
– dasz radę, poza tym, na końcu wyścigu jedzie nasz hotelowy bus, zabierze Cię jak sobie nie poradzisz, zapewnia mnie ten sympatyczny druh
– mam busem z wyścigu wracać?, całkiem Ci odbiło?
– pomyśl Grzegorz, znów się zobaczymy, poza tym uważam, że to świetny pomysł, duża ciekawa impreza, poznasz nowych ludzi, a wieczorem bal, będziesz?
– nie wiem, odpowiadam i dopijam kolejny kieliszek smacznego wina.
Krzysztof w tym czasie zamawia, kolejne dwie porcje spożywanego przez nas alkoholu, sięga po telefon i …
– Dobry wieczór Pani Sylwio.
Proszę z puli naszych numerów startowych na TDP Amatorów, przygotować i zarezerwować jeden na nazwisko Grzegorz Simon.
Wymachuję rękoma, aby przestał i odwołał, to co właśnie robi. Bezskutecznie.
– tak, uczestnik, tak, hotel też, pokój superior, tak dziękuję, dobranoc.
– zdurniałeś do reszty?, pytam
– teraz przynajmniej wiemy kiedy będziesz
– pomyślę, odpowiadam i śmiejemy się razem
– wiem że przyjedziesz, tak?
– tak, co mam ci teraz odpowiedzieć?, przyjadę, Ty i te Twoje szalone pomysły!
Siedzimy jeszcze przez chwilę w zamkniętej już o tej porze restauracji, rozmawiamy, a na twarzach malują się nam szerokie uśmiechy – wcale nie od wina.
Obiecałem Krzyśkowi, że będę, to czas zacząć realizować ten plan. Zresztą ucieszyła mnie idea wystartowania w tych zawodach jak i kilkudniowy wspólny pobyt z Kają w Bukowinie Tatrzańskiej.
Pojechałem w czwartek do sklepu rowerowego, wybrałem za rozsądne pieniądze, w pełni amatorską kolarzówkę firmy Haibike, dokupiłem strój sygnowany BORA – Rafał Majka,
spakowałem to wszystko auta i pojechałem do domu. Następnego dnia dokupiłem buty i rękawiczki, tym samym mając w piątek po południu w garażu cały potrzebny sprzęt, aby stawić się na starcie do wyścigu.
Dzięki sprzyjającej pogodzie trening rozpocząłem następnego dnia, czyli w sobotę.
Pierwszego dnia przejechałem na rowerze 30 km, po pokonaniu tego dystansu, zmęczony ale zadowolony wróciłem do domu.
W każdym kolejnym dniu, mam na myśli poniedziałek i wtorek, pokonałem dokładnie taki sam dystans 30 km, i uzyskałem „imponujący” wynik 90 przejechanych km.
W środę wyjechaliśmy z Piegusem do Bukowiny, abym mógł wziąć udział w sobotnich zawodach.
W Hotelu Bukovina zgłosiłem się do P. Sylwi w dziale rejestracji uczestników i co? Powinienem go zabić!
Tak, Krzyśka, tego .., słów mi brakuje, ktoś powinien go za ten dowcip zabić. Nie żartuję! 🙂
Dostałem nr: 13
I co się wydarzyło? To proste, banalnie oczywiste. Jeszcze przed dotarciem do linię startu, zdążyłem się w….ć, wywalić, żeby tu inaczej tego nie nazwać.
Pomyślałem sobie o Staszku, kierowcy busa, którego zdążyłem już poznać, o ścianie bukowina, a także o tym, że mam silne nogi i że bez walki poddać się nie mogę.
Ruszyłem.
Swoim tempem jechałem cały wyścig, rozkładałem siły na podjazdach, piłem na zjazdach, nie interesowało mnie miejsce na którym przyjadę.
Wiedziałem że, Kaja będzie na mnie czeka, że się nie poddam, a bus zabierze mnie z trasy tylko wtedy, gdy będę miał zawał.
Pedałowałem i pedałowałem, zjadłem na trasie trzy żele energetyczne i jeden baton wysokokaloryczny, a do najtrudniejszego odcinka, za który uważa się stromy podjazd, pozostało jeszcze parę km.
Ściana Bukowina, to fragment drogi asfaltowej, pod którą tylko nieliczni zawodowi kolarze potrafią wjechać, reszta idzie na nogach.
Dotarłem w końcu i tu, spragniony, bo wypiłem cały 1,5 litrowy zapas płynów, które miałem w rowerowych bidonach.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu stanowiska, na którym mógłbym się napić i uzupełnić puste butelki.
Coś innego przykuło moją uwagę.
Na polanie, po prawej stronie, niedaleko od drogi, dostrzegłem rozstawiony namiot z logiem Hotelu Bukovina, a w nim był bar z piwem i grill, na którym smażyły się zapewne kiełbaski dla kibiców.
Położyłem rower na trawie, podchodzę do sprzedawcy i pytam;
– dzień dobry, piwo po ile?
– po 6 zł
– a, mogę zapłacić póżniej?
– nie, przykro mi
– mieszkam w waszym hotelu
– nie, nie mogę wydać
Pewnie pomyślał sobie, co to za kolarz z tym nr. 13!
Nie ustępuję.
– znam tam parę osób w hotelu, zostawię kasę w recepcji
– niestety, tutaj tylko gotówka
Myślę sobie, k… bez tego piwa nie dam rady, no nie pojadę!
– a czy piloci helikopterów, mogą zapłacić póżniej?
– a Pan pilot?
– tak, pilot.
– no panie, od razu tak gadajcie żeś pilot, duże?
– tak, duże, uff.
Stoję obok drogi, piję to chłodne, pyszne piwo w tym trzydziestostopniowym upale, rower leży na poboczu, a ja już wiem, że dojadę i ukończę ten wyścig.
Poprowadziłem rower pod górę, sam maszerując dzielnie obok, na szczycie podjazdu Ściany Bukowina wypiłem kolejną butelkę wody, którą przygotował organizator i pojechałem dalej.
Niestety czekała mnie jeszcze jedna niemiła niespodzianka na trasie tego wyścigu, w postaci długiego, wyczerpującego podjazdu w samej miejscowości Bukowina, gdzie ulokowana została meta zawodów.
Ten długi podjazd, był dla mnie najtrudniejszym odcinkiem tego wyścigu, tu miałem straszny energetyczny kryzys, tu na ostatnich metrach dosłownie opadłem z sił.
Kiedy tak próbowałem dotrzeć do mety, przechodząca obok z rodzicami dziewczynka, krzyknęła, – już niedaleko!.
Zobaczyłem metę i usłyszałem, znajomy, wyczekiwany, miły, kobiecy głos.
Kaja, czekała na mecie, byłem na mecie!
Jak dobry trener, od razu poinformowała mnie – zmieściłeś się w regulaminowym czasie. Ty łobuzie 🙂
Zawodnik nr. 13 na mecie!
Wieczorem, w gronie znajomych, gdy siedzieliśmy na tarasie restauracji przy wspólnej kolacji, usłyszałem wielkie słowa uznania, bo jak się okazało, nikt z całej tej grupy nie stawiał ani złotówki, że ukończę zawody.
A gdy im opowiedziałem historię, o tym, że na trasie wyścigu miałem jeszcze czas na rozmowę i chłodne, darmowe piwo, to nie chcieli mi uwierzyć.
Dojechałeś w regulaminowym czasie, chlając piwo na trasie? Pytali, po kilka razy.
Tak, odpowiadałem, a przechodzący obok naszego stolika kelner, potwierdził prawdziwość historii. On bowiem był tą osobą, która nalewała mi piwo.
Dziękowałem temu chłopakowi o imieniu Krzysztof, za każdym razem, gdy go spotykałem w Bukowinie, a on uśmiechał się z nieukrywanym zadowoleniem.
To były przyjemne dni, w naszym związku też.
Jestem łobuzem 🙂