Lecę do …, czy aby na pewno?

– Samolot odlatuje za nieco ponad godzinę – dowiaduję się w siedzibie firmy Inland Air Charters w Prince Rupert, gdy wchodzimy tam z Lechem około godziny szesnastej.
Mało, bardzo mało czasu, ale powinno się udać. Nie rezygnuję. Nie wiem dlaczego, ale wewnętrznie czuję, że jeszcze raz, ostatni raz w trakcie tej podróży muszę i chcę odwiedzić Alaskę.
Ta wizyta, to jak ostatnie pożegnanie, ostatnie spojrzenie, ostatnia kolacja, smak i zapach.
Alaska, kraina która mocno mnie zauroczyła.
Tylko czterdziestominutowy lot na północ i będę w Ketchikan na Alasce, jeden dzień, jedna noc, jutro wrócę.
To powinno mi wystarczyć!
Czy aby na pewno? Zobaczymy!

W związku z tym, że Lechu chce trochę popracować nad kolejnymi artykułami do gazety, zostaje na miejscu w Prince Rupert.
Pomyślałem sobie, że mimo, iż nie ma takiej potrzeby, to krótka przerwa obojgu dobrze nam zrobi, przed kolejnymi kilometrami podróży do San Diego.
Zawożę go do motelu w centrum miasta, a ja tym czasem wracam na parkingu przed budynkiem terminala, pakuję mały podręczny plecak do którego chowam: szczoteczkę, aparat, iPada, bieliznę na zmianę i kurtkę przeciwdeszczową.
Wchodzę do środka, kupuję bilet i siadam w poczekalni, do odlotu niespełna 30 minut.

Z powodu opadów deszczu i słabej widoczności samolot jednak się spóźnia. W tym czasie, w poczekalni wypijam już trzecią kawę, która dostępna jest w nieograniczonych ilościach na stojącym gdzieś z boku stoliku.
W końcu jest! Ląduje na wodzie, tuż obok drewnianych pomostów.
Przez okno obserwuję jak wychodzi z niego kilka osób, a dwóch mężczyzn wyciąga dość ciężkie pakunki.
Intensywnie padający deszcz sprawia, że skuleni pasażerowie próbują jak najszybciej dostać się pod dach jedynego terminala.
Wysiada pilot, w głowie odliczam minuty.
Mężczyzna z obsługi naziemnej ubrany w kurtkę przeciwdeszczową, z grubym wężem zarzuconym na ramię, rozpoczyna tankowanie samolotu.

Tylko minuty dzielą mnie od startu. Ciekawe, czy będzie mocno rzucać. Przy takiej pogodzie i silnym wietrze jest to bardzo prawdopodobne.
Sięgam do kieszeni spodni po bilet. Kolejne odruchowe, zwyczajowe, krótkie spojrzenie i…
Litery w jednej a kolumn budzą moje zainteresowanie, a zarazem lekki niepokój.
Coś tu nie gra!
Ten skrót jest tak intrygujący, że postanawiam rozwiać swoje wątpliwości, korzystając z pomocy obsługi.
Podchodzę do stanowiska i pytam co oznacza.
Ta miła pani, siedząca za niską drewnianą ladą, wcale mnie nie uspokoiła, wręcz przeciwnie,
Proszę więc ją aby pokazała mi to miejsce na wiszącej za jej plecami mapie. Przechodzę za stanowisko odpraw, do wiszącej na ścianie wielkiej mapy Alaski i odczytuję nazwę miejscowości.
Tak, teraz nie mam już wątpliwości.
To lot na jedną z Kanadyjskich wysp, kierunek zachodni, ja chciałem lecieć na północ.

Kupiłem bilet, ale właściwie dokąd? Będąc pod wpływem sugestii (wcześniej dostałem informację, że tylko ta firma lata na Alaskę), presji czasu i chęci spędzenia jeszcze dwóch dni na Alasce, kupiłem bilet na lot w nieznane.
Nazwy miejscowości w wymowie brzmiały podobnie, a może tylko mi się wydawało?

Młoda kobieta szybkim krokiem prowadzi mnie do pomieszczenia gdzie znajdują się wszystkie bagaże.
Z wózka lotniczego na którym znajdują się torby innych pasażerów, dosłownie na kilka sekund przed ich załadunkiem do samolotu, wyciągam swój, mały, niebieski plecak.
Wszystkim jest naprawdę, bardzo, ale to bardzo wesoło.
Po tych trzech kubkach kawy, diametralnym zwrocie akcji, rezygnacji z lotu w nieznane, jest mi tak gorąco, że mimo iż na dworze tylko jedenaście stopni i mocno pada deszcz,
to wsiadam do auta, opieram głowę na wygodnym fotelu i uchylam wszystkie okna, by ochłonąć.
Jadę do hotelu w centrum Prince Rupert, uśmiecham się…