Nic nie wskazywało na to że wczorajszy dzień okaże się tak długą dojazdówką.
Zaczęło się niewinnie. Dwieście kilometrów, potem kolejne dwieście, nic ciekawego po drodze, więc obiad i kolejne 200 km.
Tankowanie, po drodze same pola pola uprawne, wiec jadę dalej, a wieczorem okazało się, że w sumie przejechałem 848 km,
co przy tutejszych dozwolonych prędkościach wynoszących 55 -70 m/h, uważam za wynik wręcz rekordowy.
Potwornie zmęczony, gdzieś na skrzyżowaniu dróg, w przydrożnym motelu znalazłem nocleg.
Witamy w Kansas! – przywitała mnie, miła starsza pani, gdy rano zszedłem po kawę.
Moje wejście spowodowało ogólne poruszenie wśród załogi i gości.
Odniosłem wrażenie, że musieli rozmawiać na mój temat, a zaparkowany nieopodal wejścia Jeep na pewno zwrócił ich uwagę.
To jedna z pierwszych i niewielu tego typu reakcji w Ameryce. Zauważyłem to już wcześniej, oklejony reklamami sponsorów i logiem wyprawy JWR,
na europejskich tablicach rejestracyjnych nie zwraca i nie przyciąga uwagi Amerykanów!
Oni tu zajęci są swoimi sprawami, nawet policja mnie ignoruje :))
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w Rosji, Mongolii, Kazachstanie, Uzbekistanie, czy Azerbejdżanie, tam Rubicon budził emocje, ja byłem w kręgu zainteresowań,
przez to niejednokrotnie byłem zaproszony w gości, od zupełnie przypadkowych osób.
Tu jest to niemożliwe, Ameryka różni się od Azji, diametralnie.
Do Buenos Aires jeszcze daleko…