Jestem w Homer, na południe od Anchorage, w jednym z przydrożnych barów, na rogu skrzyżowania, piję kawę i przeglądam mapę drogową Alaski, w poszukiwaniu wskazówek, jak dotrzeć do enklawy zamieszkiwanej przez rdzennych rosyjskich mieszkańców Alaski. Brzmi niewiarygodnie?
Ta zamknięta grupka osób, odizolowana od amerykańskiej społeczności, kultywuje stare rosyjskie tradycje i obyczaje na tych ziemiach, od momentu sprzedaży Alaski przez Cara Aleksandra II, Amerykanom.
Społeczność ta, liczy około czterdziestu rodzin, kilkadziesiąt domów i mieszka w miejscowości Nikolaevsk na Alasce.
Miejsca którego szukam i do którego chcę dotrzeć, nie ma na drogowych mapach Alaski – przynajmniej na moich.
Mijam grupkę młodzieży, która ubrana w tradycyjne rosyjskie stroje ludowe, stojąc przy otwartych drzwiach samochodów, głośno słucha muzyki i pije piwo. Wpływ amerykańskiej popkultury?
Odnajduję stary, zaniedbany cmentarz, a zaraz za nim zjeżdżam kamienno-gliniastą, prawie pionową drogą na brzeg zatoki, którą widzę z góry.
Co mnie tam „pcha”, nie wiem.
Jest strasznie stromo, kamieniste podłoże jest mokre i śliskie, co wymaga włączenia reduktora w moim Rubiconie.
Droga wygląda tak, jakby ludzie sami przy pomocy łopat zrobili ten fragment, powoli posuwam się w dół. Na tym trudnym, wykopanym i wąskim odcinku nie miną się dwa samochody – dawno po takiej drodze nie nie jechałem.
Jestem na dole, odpływ, który odsłonił bardzo szeroką plażę zatoki pozwala jechać szybciej i szerzej.
Czy to co miałem zobaczyć, popchnęło mnie, a może wręcz zmusiło, aby tu przyjechać!
Ta historia (dla mnie) jest tak nieprawdopodobna, że gdyby nie mijane po drodze osoby i materialny, namacalny dowód, w postaci niebieskiego przedmiotu, który stoi tuż obok, to pewnie nigdy bym w to nie uwierzył. Czy umiesz zamknąć oczy i wyobrazić sobie, Alaskę, Amerykańskie terytorium, a Ty spotykasz tam ludzi mówiących po rosyjsku, ubranych na co dzień w tradycyjne wschodnie, słowiańskie stroje? Rosja jest naszym sąsiadem, ale tu, kilka tysięcy kilometrów od domu, na innym kontynencie, wydaje się to jakimś absurdalne.
Po lewej stronie, gdzieś w połowie zatoki, do której zjechałem, tuż przy krawędzi plaży i nieopodal rozwalonej drewnianej szopy, stoi pomalowany na niebiesko, mały jednomiejscowy samolot. Obok przy motocyklu enduro, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, czarny kask i takie same czarne spodnie, stoi młody chłopak.
Minąłem go i nosiłem się z zamiarem powrotu na wysoki brzeg, gdzie umiejscowiona jest mieszkalna osada, ale jego nieruchoma postawa, skrywana w kasku twarz, która wodziła za mną wzrokiem, skłoniły mnie do zatrzymania się i próby nawiązania kontaktu.
Podszedłem, przedstawiłem się i zaczęliśmy rozmawiać, po …. rosyjsku.
Zdumiewające, prawda? Udało mi się przełamać barierę odizolowania i nieufności tego młodzieńca i tu na Alasce, dwoje mężczyzn z dwóch różnych krańców globu, rozmawia swobodnie po rosyjsku.
Chłopak jest mieszkańcem, „osiedla” Rosjan, którzy od pokoleń żyją na tej ziemi.
Ostrożny, często zdawkowo odpowiada na pytania i przez cały czas nie zdejmuje kasku.
Silnik w jego samolocie jeszcze nie ostygł, a mój nowo poznany towarzysz niedawno właśnie zakończył swój kolejny lot. Ubrany w swój czarny kombinezon, zamierzał odjechać do domu, gdy niespodziewanie pojawiłem się, tuż obok rozwalającej się szopy.
Ten młody konstruktor cały ten przedmiot przypominający samolot zbudował sam, wszystkie prace i zadania, krok po kroku, wykonał na podstawie książki „zrób to sam”, którą jak powiedział wyszukała i przyniosła mu jego nauczycielka, z tej maleńkiej wiejskiej biblioteki Nikolajewska.
W przeciągu trzech miesięcy zbudował, to „cudo”, a wszystkie prace ręcznie wykonał sam.
Na płatowcu, widać kolejne warstwy nanoszonej i sklejanej żywicy. Kokpit, jeśli oczywiście możemy go tak nazwać, wykonany jest z cienkiej niepolakierowanej sklejki, na niej umieszczone zostały cztery podstawowe wskaźniki i zegarek. Poniżej, miedzy stopami i sterami kierunku, zamontowany został, motocyklowy akumulator, drzwiczki z pleksi zamykane są na haczyk!
Dwucylindrowy silnik, niewiadomego pochodzenia, z rurą wydechowa od jakiegoś rolniczego sprzętu, połączony a kółka zapewne od samochodowej przyczepki.
Jestem pod ogromnym wrażeniem odwagi tego chłopaka!
Mówi mi, że najtrudniejszy był ten pierwszy lot i że trochę się bał.
Co znaczy w jego rozumieniu, trochę? Gdzie i kto ma jakie granice strachu?
Dla mnie mój pierwszy lot za sterami samolotu był tak olbrzymim, tak ekscytującym doświadczeniem, że zawsze będę to pamiętać, zresztą trudno to opisać.
Wiesz przecież jaki jest pierwszy raz? Nie da się go ubrać w odpowiednie słowa
Wyszedłem z samolotu na lekko miękkich nogach, a przecież lot odbywał się z instruktorem, który siedział tuż obok, który podpowiadał i krzyczał, na bieżąco korygując moje błędy.
Fakt, instruktor był szalony w pozytywnym tego słowa znaczeniu, posiada olbrzymie doświadczenie i w każdej chwili gotowy wkroczyć do akcji, jeśli zajdzie potrzeba, by przejąć stery i naprawić moje błędy. Poza tym lot odbywał się nad utwardzonym trawiastym lotniskiem aeroklubu, a nie nad zatoką, którą cyklicznie zgodnie z regułą przypływów i odpływów, codziennie na kilka godzin odsłaniało cofające się morze.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego chłopaka, którego twarzy nigdy nie zobaczyłem, nad czym zawsze w takich chwilach strasznie ubolewam, i niestety ale wiem, że nigdy już jej nie poznam.
Nazwałem młodzieńca rosyjskim konstruktorem, który w swojej ostrożności nie ujawnił mi swojego imienia, który sam zbudował ten prosty, latający niebieski samolot – inaczej tego przecież nazwać nie można.
Ten przypadkowo spotkany człowiek, jest to dla bohaterem, pilotem oblatywaczem, chłopcem, który spełnił swoje marzenie, który ma olbrzymią odwagę, by samemu zasiąść za sterami samolotu, oderwać się od ziemi i tu, nad terytorium Alaski, niedaleko Nikolajewska, poza systemem kontroli radarowej USA, poznawać tajniki sztuki latania, przezywać nieopisane emocje regularnie wzbijając się w przestworza. Uff, naprawdę go podziwiam.
Oszołomiony tym spotkaniem, wracam brzegiem zatoki do miejsca, w którym przy włączonym reduktorze wydostanę się na wysoki brzeg wzniesienia, gdzie na pochylonym brzegu urwiska, odnajduje zamknięty, zaniedbany stary prawosławny cmentarz, tuż obok którego wyjadę na drogę prowadzącą do osady.
Zatrzymuję się na nim na chwilę. Wygląda inaczej, nie przypomina tych amerykańskich cmentarzy z równo przystrzyżoną zieloną trawą i nagrobkowymi tabliczkami układającymi się w równe rzędy.
Krzyże są bez nazwisk, bez dat, można odnaleźć je z tyłu, wydrapane są cyrylicą.
Teraz już wiesz, po co tam pojechałem.
Los wysłał mnie tam, abym mógł opowiedzieć wam tą historię.
Nawet na końcu świata, tam, gdzie wydawałoby się, że nic już nie ma,
spotykasz ludzi, którzy ukazują lub opowiadają ci swoją, niebywałą historię.
Ciekawa i inspirująca przygoda, prawda?!